czwartek, 26 kwietnia 2018

Zapoznanie Poznania

Czy ktoś tu jeszcze pamięta Helgę? Ja już trochę o niej zapomniałam przez ostatni rok. Wpisy z zeszłego lata wciąż czekają na lepsze czasy, ale mam nadzieję, że do nich wrócę. Na razie nadszedł dobry czas na blogowanie. Moja praca magisterska ma już calutki rozdział, więc powiedziałam jej, że jest już dużą dziewczynką i może sama o siebie zadbać. Sprawdzę za kilka tygodni, jak jej idzie dorastanie. 

KWIECIEŃ 2018 - POZNAŃ

To nie był spontaniczny wypad. Nie było łatwo się zebrać, przecież Nela studiuje tam dopiero od trzech lat, a ja musiałam dojechać aż z Warszawy! To prawdziwe logistyczne wyzwanie, wydaje mi się, że łatwiej bylo zorganizować wyjazd na pół roku do Chorwacji, czy autostop do Estonii. Jednak w końcu udało mi się podjąć jedną z najbardziej szalonych decyzji w moim życiu - wsiadłam w pociąg i pojechałam. Tym sposobem w sobotni późny wieczór zamiast tańców, hulańców i swawoli były PKP, nuda i kontrola bilecików. No i oczywiście zapach pociągowej toalety. Tym razem ŁADNY. 

Tak właśnie odurzona fiołkami z toalety wysiadłam na dworcu w Poznaniu, bez mapy, ani pojęcia, gdzie jestem, bo przecież Nela mnie oprowadzi, a tam, na tym dworcu... Neli nie było. I stałam sobie trzęsąc się z zimna, bo przecież miało być ciepło, bo to wiosna, prawie maj, bzy kwitną, a ptaszki ćwierkają. Bzy faktycznie kwitły, prawie maj też był, ale żadne ptaszki nie ćwierkały. Na szczęście zanim całkowicie odmroziłam sobie kończyny, na dworzec dotarli Nela i Spółka i można było w końcu iść na jedzenie. Najedzona mogłam zacząć odkrywać Poznań. Był tylko jeden problem - słońce już dawno zaszło. Na rowerach pojechałyśmy w kilka miejsc, których pewnie bym teraz nie poznała, bo widziałam je tylko pod osłoną nocy, no ale odhaczone, to odhaczone. 

Następnego dnia na szczęście już było jasno, więc nawet coś zobaczyłam. Czasu miałam niewiele, ale Nela tak to wszystko sprytnie zorganizowała, że zobaczyłam wszystko, co najważniejsze (chyba, bo w sumie całkowicie jej zaufałam jako mojemu przewodnikowi i w ogóle nie przygotowałam się do tej wycieczki). Udało się nawet kupić zapas rogali świętomarcińskich. Zapas niestety rozpłynął się w powietrzu po kilku godzinach od mojego powrotu do domu, podejrzewam, że krasnoludki go zjadły. 

Byłyśmy nawet na Poznańskim Festiwalu Nauki i Sztuki, a zaprowadziły nas tam dźwięki piosenki Gorana Bregovića wydobywające się z dziedzińca poznańskiej fary. Tak nas to zaintrygowało, że aż zostałyśmy tam chwilę i wysłuchałyśmy jeszcze, jak filtruje się wodę, która trafia do poznańskich kranów. Niestety kolejnych ciekawostek nie było, bo spieszyłyśmy się przecież na gwóźdź programu, czyli pełen emocji występ dwóch koziołków. Dawno już nie widziałam nic tak urzekającego. Dodatkową atrakcją były balony z helem, które co chwilę komuś uciekały z ręki. 

Poza tymi wszystkimi podstawowymi zabytkami, które zobaczycie na zdjęciach, to Poznań kojarzy mi się z jedzeniem. To nie jest żadna nowość, że z Nelą się dużo je, ale w ciągu tej niecałej doby przytyłam chyba ze 150 kg. Jak wracałam, to czułam, jak podłoga pociągu ugina się pod moim ciężarem.

Powrót to temat na inną opowieść. Cała wyprawa była zorganizowana bardzo spontanicznie, więc nie załapałam się na miejsce siedzące w pociągu. Chociaż nie, skłamałam. Miejsce siedzące było. Na podłodze. Przy toalecie. Jak myślicie, czy w drodze powrotnej też pachniała fiołkami? Dodajcie do tego półgodzinne opóźnienie i duchotę. Ta podróż zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych w moim życiu. A do tej pory bardzo lubiłam jeździć pociągami. 

Żeby nie zostawiać Was z niemiłym wspomnieniem odoru z toalety pociągu, na koniec zostawiam Was z (jak zwykle pięknymi) zdjęciami ze słonecznego, ładnego i bardzo przyjaznego Poznania, który w końcu miałam okazję poznać. 

















 













wtorek, 23 maja 2017

Jak wygląda majowy śnieg?

Nadeszła sesja, więc znalazłam w końcu czas, żeby coś napisać, przecież nie będę się uczyć. Od dłuższego czasu za oknem w końcu ciepło i słonecznie, więc jedziemy na narty! Znowu wspominamy zimę? No właśnie nie! Tym razem jedna z dziwniejszych majówek w moim życiu - majówka na śniegu! 

MAJ 2017 - KRAKÓW I SŁOWACJA

Witaj, majowa jutrzenko! 
W pierwszy poranek maja wstaliśmy wraz z promieniami krakowskiego słońca. Ochoczo i energicznie zapakowaliśmy sprzęt i wyruszyliśmy w stronę zachodzącego słońca na południe. Pełni optymizmu jechaliśmy poopalać się nad brzegiem jakiegoś ciepłego morza - Chorwacja, Czarnogóra, Włochy, Hiszpania - w końcu do wyboru do koloru, a maj to już prawie jak lato, a lato to słońce i plaża i trzydzieści stopni w cieniu. 

A tak naprawdę to obudziłam się, jak zadzwonił budzik. Faktycznie, krakowskie słońce nawet świeciło, ale ciężko było o ochocze i energiczne ruchy. Jakimś cudem udało mi się dobudzić resztę, zapakowaliśmy sprzęt i wyruszyliśmy na to południe. Pełni sceptycyzmu patrzyliśmy a to na słońce, a to na temperaturę, a to na zieleniącą się trawę i liście na drzewach. No pięknie, w końcu nadeszła wiosna, ale przecież my nie jechaliśmy na Słowację po to, żeby zrywać mleczyki na łąkach (nawet jakby były ostatnie w tym sezonie). 

Owszem, to był mój pomysł, żeby pojeździć na nartach w maju. Narty w maju. Brzmi super, co nie? Jeździliście kiedyś na nartach w maju? No właśnie - a ja już tak! Trzydziestego kwietnia sprawdziliśmy prognozę pogody, sprawdziliśmy kamerki na stoku. Wszystko się zgadzało: słońce, śnieg, czynne wyciągi. Pierwszego maja ekipa trochę zaczęła wątpić. Było za ciepło i za słonecznie. I w dodatku za zielono. Nawigacja pokazywała pięć minut do celu, a śniegu jak nie było, tak nie ma. Wygladało to tak nieobiecująco, że nawet zaczęłam myśleć, co zrobimy, żeby nie jechać na próżno: pójdziemy na spacer, poprzytulamy się do drzew, poszukamy niedźwiedzi albo cokolwiek. Leniwiec wymyślił kąpiel w strumyku, też spoko pomysł, chociaż na to akurat moim zdaniem było za zimno. 

Oczywiście nasze obawy okazały się niepotrzebne. Gdy zza zakrętu wyłonił się stok narciarski zobaczyliśmy śnieg, działający wyciąg, narciarzy i snowboardzistów, Z radosnym okrzykiem wyładowaliśmy nasze narty i deskę i w piętnastu stopniach, przy pełnym słońcu korzystaliśmy z ostatniego śniegu w tym sezonie (inna sprawa, że śnieg był taki, jaki może być śnieg w maju - beznadziejny. Ale czy to ważne?). Niestraszne nam było pływanie w topiącym się śniegu, niestraszne upadki (bo na przykład jakiś szalony znajomy snowboardzista w nas wjechał).


sobota, 25 marca 2017

(W końcu) słoneczna Italia!

Dawno mnie tu nie było. I w sumie jestem tu tylko dlatego, że Nela posprzątała, zrobiła kolację i chce coś poczytać, zamiast się uczyć. Ten wpis będzie w ogóle nie na temat, bo przecież mamy już wiosnę, Poza tym minął już ponad miesiąc, odkąd wróciłam z Włoch, no i przede wszystkim: ja naprawdę nie mam teraz czasu, weny i motywacji, żeby pisać. Dlatego właśnie po długiej przerwie i z dużym opóźnieniem zabieram Was na narty do słonecznej Italii!

LUTY 2017 - WŁOCHY


Pamiętacie jeszcze moją ostatnią wizytę we Włoszech? Trafiliśmy wtedy na naprawdę paskudną pogodę w Wenecji i trochę lepszą w Trieście. Rano było tak zimno, że nie dało się wyjść ze śpiworów i przegapiłyśmy poranny autobus do Lublany. Parasolki po wizycie w Wenecji były do wyrzucenia, a buty całą noc suszyły się przy piecyku. Wtedy we Włoszech było zimno, mokro i wietrznie.

Za to zimą na północy było ciepło i słonecznie. Akurat jak przyjechaliśmy, to w miejscowości Aprica po tygodniu przestało padać i się rozpogodziło. A że były minusowe temperatury, to padał śnieg. A jeśli pada śnieg, to na stokach jest dużo świeżego puchu. 

Czyli to, co Helgi lubią najbardziej. 

Po kolana! Po kolana tego puchu!

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Wracamy na Bałkany!

GRUDZIEŃ 2016/STYCZEŃ 2017 - BELGRAD


2249 km - tyle pokonał mój Helgowóz do i z Belgradu. Wszyscy dojechali cali i zdrowi, tylko ja byłam trochę zombie po tylu godzinach za kierownicą, ale już mi przeszło. 

Niedaleko granicy polsko-słowackiej dopadła nas śnieżyca. Tak zawiewało śniegiem, że znaki były zasypane, więc jechałam na czuja, a tablicę rejestracyjną musiałam odśnieżyć, bo nie było widać numerów. Na Węgrzech nawigacja zgubiła drogę i trzeba było wyjąć mapę. Owszem mieliśmy mapę Węgier - promocyjną mapę campingów. Wyobraźcie sobie prowadzić kierowcę z mapą campingów, czytając węgierskie nazwy miejscowości. Polecam każdemu! 
Zbliżaliśmy się do Serbii, nawigacja się odnalazła, wydawało się, że wszystko idzie ku dobremu, gdy nagle... nasza kochana, niezawodna nawigacja postanowiła zaprowadzić nas na węgierską autostradę, na której mieliśmy przekroczyć granicę z Serbią. Wszystko fajnie, brzmi jak plan, tylko że cebule nie wykupiły winiety na Węgry. I znów gorączkowe przeglądanie mapy, była inna droga, ale wyglądało na to, że nie ma tam przejścia granicznego. Tak twierdziła papierowa mapa, tak twierdziła nawigacja samochodowa i tak samo twierdziła nawigacja w telefonie. Ale kto by im tam wierzył. Pojechaliśmy sprawdzić i chwilę później przekraczaliśmy już granicę, którą jednak można było tam przekroczyć. 
I znaleźliśmy się w Serbii, a ponieważ w Serbii jest tanio, a drogi kiepskie, to już nie cebuliliśmy i autostradą dojechaliśmy do Belgradu. 

I to dopiero było przeżycie.

Wiecie jak się jeździ po Belgradzie? Sposobem, który zadziałał najlepiej było "ręka na klakson, zamknąć oczy i jedziem!" Nie dość, że każdy tam jeździ jak chce, pierwszeństwo ma silniejszy albo odważniejszy, wszyscy parkują nawet tam, gdzie nie ma miejsca, to jeszcze uliczki węższe od samochodu. Gorzej być nie może? 
Wtedy dojechaliśmy na ulicę, na której mieliśmy mieszkać. I mieliśmy mieć miejsce parkingowe. Ulica wąska, kamienice, drzwi na klatki schodowe, bram to tam na pewno żadnych nie było. I wtedy wlaściciel mieszkania otworzył jedne z tych drzwi i powiedział, że mam wjechać na podwórko. Dobre sobie. 

czwartek, 15 grudnia 2016

"Coraz bliżej..."

W głośnikach leci "Last Christmas", prezenty kupione, za oknem biało, w domu czuć zapach pierników i choinki, a ja siedzę pod kocem z herbatą i piszę o najpiękniejszym adwencie w Europie.

Tak naprawdę to w głośnikach nic nie leci, z prezentami nadal jestem w proszku, za oknem deszcz, na pierniki i choinkę na razie jeszcze nie ma czasu, a ja siedzę na uczelni i... tak, to akurat się zgadza. Piszę o najpiękniejszym  adwencie w Europie.


ADWENT W ZAGRZEBIU 

Zagrzeb znów został wybrany najlepszy jarmarkiem bożonarodzeniowym w Europie. Wcale się nie dziwię - Święta w Zagrzebiu są wyjątkowe. 

Adwent w Zagrzebiu to ponad miesiąc magii. Wbrew nazwie nie kończy się wtedy, kiedy zaczynają się Święta Bożego Narodzenia, ale trwa aż do Święta Trzech Króli. W tym czasie w centrum Zagrzebia naprawdę czuć świąteczny klimat. Stragany, na których można kupić wszystko: fritule (to takie pyszne małe pączki), kiełbasę, grzane wino, rakiję, zabawki, ozdoby świąteczne, kartki, licitarskie serca i dużo innych pysznych i ładnych rzeczy. Pod katedrą można obejrzeć żywą szopkę, posłuchać koncertów na balkonach, przenieść się do świątecznej bajki na rynku głównym, a w lodowym parku pojeździć na łyżwach.


poniedziałek, 14 listopada 2016

Drugie urodziny Helgi

Dzisiaj mój blog obchodzi swoje drugie urodziny. Z tej okazji wpadłam na szalony pomysł powspominania (kolejność przypadkowa, wybór nieprzypadkowy).

Panie i Panowie, zapraszam na

DWA LATA MOJEGO ŻYCIA 
w pięciu aktach.

1. 
Erasmus w Zagrzebiu. 5 miesięcy i 4 dni. Pojechałam we wrześniu, mrugnęłam okiem i już był luty i samolot powrotny do Warszawy, a przecież w teorii to najdłuższa podróż w moim życiu. Teraz, po ponad pół roku od powrotu do Polski nadal żyję Bałkanami - studiuję kroatystykę, czytam i oglądam po chorwacku, słucham bałkańskiej muzyki i przede wszystkim planuję kolejne wyjazdy na Bałkany.

Tak sobie siedzę w ten listopadowy wieczór i wspominam, rok temu w taki sam listopadowy wieczór siedziałam pewnie w moim mieszkaniu w Zagrzebiu i razem z moją współlokatorką prowadziłyśmy poważne rozmowy o wszystkim i o niczym, i planowałyśmy kolejny weekendowy wyjazd.

Wycisnęłam z tego Erasmusa ile tylko się dało. Może i nie byłam na każdej imprezie, ale nauczyłam się chorwackiego, poznałam wielu cudownych ludzi z całego świata, z którymi po roku nadal utrzymuję kontakt (z niektórymi nawet udało mi się już spotkać) i przede wszystkim podróżowałam ile tylko się dało, poznając Bałkany i zakochując się w tej kulturze, ludziach i krajobrazach coraz bardziej. Zjeździłam Chorwację (Zagrzeb, Osijek, Karlovac, Krapina, Kumrovec, Rijeka, Opatija,  Jeziora Plitwickie, Zadar, Pula, Split, Dubrownik), byłam też w Czarnogórze (Kotor), Bośni i Hercegowinie (Mostar i Sarajewo), Słowenii (Ljubljana i Maribor), a nawet we Włoszech (Triest i Wenecja).



piątek, 4 listopada 2016

Budki telefoniczne i cała reszta Londynu

PAŹDZIERNIK 2016 - LONDYN


Całkiem niedawno Cebula skończyła kolejne naście lat i na swoje urodziny dostała bilet do Londynu. Jednak "naście" w jej przypadku nie oznacza jeszcze osiemnastu. W związku z tym Cebula potrzebowała pełnoletniego opiekuna. I wiecie co? Ja jestem pełnoletnia i w dodatku jestem jej siostrą! 
Tym sposobem w sobotni poranek postawiłyśmy nasze cztery stopy na londyńskiej ziemi. Pierwsze wrażenie? Jak tam jest ciepło! Startowałyśmy z Warszawy, gdzie wiatr wywiewał kurtki na drugą stronę i mroził nieodziane w rękawiczki dłonie, a lądowałyśmy w Londynie, gdzie śmiało można było się pozbyć kurtki. Drugie wrażenie? Bardzo odkrywcze spostrzeżenie Helgi: "Jak ta kobieta, która nam sprzedawała bilety na autobus, pięknie mówiła po angielsku!" Wow, niesamowite, znaleźć taką osobę w Anglii. Potem było trzecie wrażenie - kolejki, wszędzie kolejki. Kolejka do kontroli paszportowej, kolejka do autobusu, kolejka do biletomatu i tak dalej. I co ciekawsze - te ich kolejki często są poustawiane w schludny wężyk za pomocą barierek kolejkowych (hehe, tak, sprawdzałam jak te taśmy się właściwie nazywają, wygooglujcie sobie). Czwarte wrażenie było mocno nieprzyjemne, po tym jak kupiłyśmy bilety na komunikację miejską, bo byłam pewna, że zbankrutuję w godzinę. No i oczywiście piąte wrażenie - wszystko tam jest na odwrót. Kto to widział, żeby przechodząc przez ulicę, człowiek musiał patrzeć najpierw w prawo, potem w lewo i potem znów w prawo i kto to widział, żeby do autobusu wsiadać z lewej strony. 

Loty o 6:45 to zbrodnia przeciw ludzkości, o tej godzinie powinno się spać!

poniedziałek, 24 października 2016

Hey! Znalazłam męża, a jak minął Twój weekend?

Pamiętacie, że Nela miała opowiedzieć Wam (i mi w sumie też) o Dublinie?
W końcu opowiedziała. Posłuchajcie. 


WRZESIEŃ 2016 - DUBLIN (tym razem Nela w drodze)

Helga! Jasne, że opowiem!
Tak się składa, że to moja ulubiona historia ;p
Na początek mała retrospekcja. Helga pisała: Nawet nie zdążyłyśmy zdjąć plecaków, gdy zatrzymał się kolejny młody Litwin. Nawet nie wiem, kiedy minęły dwie godziny podróży, po omyłkowym wjechaniu pod prąd, kierowca podwiózł nas prawie pod sam nasz hostel. Ale jak to zwykle bywa z kierowcami - zabierają, podwożą, a potem zawsze zostawiają i odjeżdżają. Bez cienia nadziei na kolejne spotkanie. Z życzeniami udanej dalszej drogi.

Cóż, nie tym razem. Nasz młody Litwin zaoferował, że hostnie nas w Dublinie jak tylko damy mu znać. Pozapraszaliśmy się na fejsbukach… Poprawka - Helga i on się pozapraszali. Pomyślałam 'trudno, pewnie mnie nie lubi’ xD poza tym tego dnia wyglądałam straaaasznie, jak nigdy podczas całego stopa. Wiecie, luźne spodnie, sportowy, wygodny but, włosy związane w warkocz, by nie widać było, że noc spędziły na plaży. A tak na serio - zależało nam trochę na czasie, stoimy na środku ulicy pod Ostrą Bramą, to raczej nie miejsce na fejsy, wiedziałam, że w hotelu od razu nadrobimy tę zaległość.


czwartek, 22 września 2016

Czy we wrześniu kwitną tulipany?

WRZESIEŃ 2016 - HOLANDIA

Tak naprawdę w tym całym podróżowaniu to chodzi przede wszystkim o ludzi, których spotyka się na swojej drodze. 

10.08.2016, Riga Centrum Hostel, ok. 5 rano

- Ej, zróbmy sobie selfie! - siedzieliśmy w hostelowej kuchni, po całonocnej imprezie, podpierając powieki zapałkami. Mieliśmy wstać za 3 godziny, a nawet nie było jeszcze planu, żeby iść spać. Nie wiem, kto rzucił hasło "selfie", w sumie nawet możliwe, że to byłam ja. Zawsze-przygotowany-na-selfie-Calvin wyjął selfiesticka i chwilę później powstało nasze pierwsze wspólne zdjęcie (wtedy byłam pewna, że pierwsze i ostatnie). 
Chwilę później już podawałam Calvinowi mój numer, żeby mógł mi wysłać zdjęcie na WhatsAppie. Nawet chyba ktoś rzucił żartem, że łatwo mu poszło zdobycie mojego numeru. Zapisałam jeszcze numer Roberta, żeby obudzić go rano i postanowiliśmy, że wypadałoby się trochę przespać. Wyszliśmy z Calvinem na korytarz i czekaliśmy na resztę. Całkiem miło nam się rozmawiało, a jak spojrzałam w te jego czekoladowe oczy, to nawet zrobiło mi się trochę smutno, że nigdy więcej się nie zobaczymy. 
Była 6 rano, nasi nowi znajomi wstawali za dwie godziny, a my teoretycznie mogłyśmy sobie trochę pospać. No ale sen jest dla słabych! Wstałyśmy o 8 rano, tak jak wszyscy. Zjedliśmy razem ostatnie wspólne śniadanie i pożegnaliśmy się po raz pierwszy i ostatni.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Autostopem po krajach nadbałtyckich - tam i z powrotem, cz. II

Po kilku dniach spędzonych w zimnym i deszczowym Tallinnie trzeba było znów spakować plecaki i wyruszyć w drogę powrotną.

SIERPIEŃ 2016 - ESTONIA, ŁOTWA, LITWA (z powrotem)

Dzień I

Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, MIAŁYŚMY PLAN. Tym razem naszym planem było Morze Bałtyckie z drugiej strony (to znaczy tej estońskiej). Plan był taki, że popatrzymy sobie trochę na to nasze-nie nasze morze i pojedziemy dalej. Nela miała jeszcze plan, żeby się wykąpać. Ja z bólem uszu, gardła i ze wspomnieniem gorączki, którą miałam jeszcze kilka dni wcześniej, uśmiałam się serdeczniz tego pomysłu i naciągnęłam mocniej czapkę na uszy. 

Do Parnawy (est. Pärnu) dojechałyśmy z... Meksykaninem, który od 7 lat mieszka w Estonii. Wysiadłyśmy w samym centrum miasteczka i szybko zwiedziłyśmy jedyną ulicę, jaką można tam zwiedzać. A potem udałymy się prosto na plażę.

I wtedy cały nasz plan poszedł się bujać. Ładny ten nasz-nie nasz Bałtyk! Na tyle ładny, że po chwili zaczęłyśmy rozglądać się za miejscem na namiot. W międzyczasie zjadłyśmy pizzę (jakby ktoś kiedyś miał ochotę na pizzę w Parnawie, to mamy kartę stałego klienta - 9 pizza gratis! Zjadłyśmy już jedną), przeszłyśmy się na punkt widokowy, gdzie podziwiałyśmy zachód słońca (to znaczy chmury, za którymi zachodziło słońce), ucięłyśmy sobie drzemkę, a potem znalazłyśmy całkiem fajną miejscówkę ukrytą za wydmami i kępą krzaków. Właśnie tam usiadłyśmy na ławce i czekając, aż całkiem się ściemni, żeby można było robić namiot, grałyśmy w "państwa-miasta" (wygrałam!). 

I wtedy...