czwartek, 19 maja 2016

Mamo, przeprowadzam się do Hiszpanii!

MAJ 2016 - HISZPANIA (SEWILLA)


Jak już wspominałam, zakochałam się. Nie powiem, żeby to była miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsze wejrzenie było o 5 nad ranem, kiedy to było zimno, ciemno, do wygodnego łóżka daleko, a do tego wszystko po hiszpańsku (nie jestem przyzwyczajona do sytuacji, że NIC nie rozumiem! Węgry się nie liczą, Węgry są w tej kwestii poza kategorią). Nie dało się zakochać od pierwszego wejrzenia po całej nocy w autobusie, a wcześniej po całym dniu łażenia po Madrycie.

Zakochałam się następnego dnia rano. Było pewnie koło 13, kiedy zeszliśmy na śniadanie do pobliskiego lokalu. Było bardzo gorąco, a słońce świeciło prosto w oczy. Przy stoliku obok kilka osób wyklaskiwało rytm flamenco. A ja siedziałam, jadłam lody, cieszyłam się życiem i myślałam sobie, że tak to ja mogłabym żyć. Tylko za co? A może by tak uprawiać pomarańcze i eksportować je do Polski w okresie bożonarodzeniowym?

Bo lokum już znalazłam. Muszę tylko jakoś zagadać z królem hiszpańskim, bo wydaje mi się, że nie będzie zachwycony moim pomysłem. No ale cóż poradzę na to, że królewski Alcazar to akurat miejsce w sam raz na moje potrzeby.


piątek, 13 maja 2016

Życie jak w Madrycie

Zakochałam się. 
Nie, nie w przystojnym Hiszpanie (ale to akurat może i lepiej). Zakochałam się w Hiszpanii, a przede wszystkim - chyba - w Sewilli i w całej Andaluzji. Mówiłam przecież, że będzie wspaniale. Tylko chyba nie spodziewałam się, że aż tak. Na mojej liście miejsc, w których kiedyś chcę mieszkać przybył kolejny podpunkt. 

Ale może po kolei - czyli od końca.

MAJ 2016 - MADRYT

8.05.2016, godz. 5:15. Przecieram oczy. Nie bardzo wiem, co się dzieje. Rozglądam się i już pamiętam. Za godzinę i 15 minut mam samolot do Warszawy. Czas na śniadanie, łazienkę i doprowadzenie się do porządku. 
Pięć godzin wcześniej przeszłam kontrolę osobistą na lotnisku w Madrycie. Plan był prosty - znaleźć takie miejsce, żeby przespać się chociaż ze dwie godziny przed lotem do Warszawy. No i znalazłam miejsce, które przerosło moje oczekiwania. 
Rozłożyłam śpiwór na dwóch siedzeniach, dalej był podłokietnik (po co komu podłokietniki na lotniskach?). Kurtkę zwinęłam tak, żeby przypominała najwygodniejszą poduszkę na świecie. Podłączyłam telefon do ładowania (miałam to szczęście, że znalazłam jedno z niewielu miejsc niedaleko kontaktu), zdjęłam buty, torebkę z najcenniejszymi rzeczami wsadziłam do śpiwora i zaczęłam się zastanawiać, co zrobić z plecakiem. Wymyśliłam, że jak położę sobie plecak pod nogi, to nie dość, że będzie całkiem wygodnie, to jeszcze jeśli mnie będą próbowali okraść to się obudzę, bo przecież na lotnisku nie zapadnę w kamienny sen.
Gucio prawda. Owszem, zapadłam, dwa razy. Za pierwszym razem dosyć szybko przestałam zwracać uwagę na powtarzane co chwilę komunikaty, którymi witano mnie na lotnisku Madrid-Barajas i przypominano, żebym nie zostawiała bagażu bez opieki. Obudziłam się dopiero, gdy pracownik lotniska bardzo głośno wymieniał napoje w automacie. O 3:10. Dzięki.

Dokładnie tydzień wcześniej obudziłam się w hotelu (takie luksusy) w Madrycie. Nie była to co prawda godzina 3, ani nawet 5, zapewne było koło 11. O 3 to ja się pewnie położyłam spać, bo przecież do hotelu trzeba było dotrzeć, zjeść, pogadać, wziąć prysznic, pogadać, sprawdzić fejsa, pogadać, poczytać przewodnik, no i znaleźć czas, żeby pogadać. Po kilku godzinach snu można było podbijać Madryt.

Zły dzień wybraliśmy na te podboje. Kto by pomyślał, że 1 maja wszystko będzie zamknięte? Muzeum Prado zamknięte, Pałac Królewski zamknięty, stadion Santiago Bernabeu zamknięty. Co nam pozostało? Wycisnąć z pierwszomajowego Madrytu ile się da.
Wyciskaliśmy aż do późnego wieczora, kiedy to zmęczeni, zrezygnowani, z kubełkiem kurczaków z KFC w ręku wsiedliśmy do nocnego autobusu do Sewilli.

Na Puerta del Sol dopełniliśmy obowiązku i zrobiliśmy zdjęcia pod niedźwiedziem, który zjada owoce z drzewa poziomkowego.