wtorek, 23 sierpnia 2016

Autostopem po krajach nadbałtyckich - tam i z powrotem

No i stało się. Wzięłam Nelę, wzięłam plecak, tabliczkę z nazwą miejscowości, wyszłam na ulicę i wyciągnęłam kciuka. I to na pewno nie był ostatni raz!

SIERPIEŃ 2016 - LITWA, ŁOTWA, ESTONIA (tam)


Dzień I

To był dzień, który miał nas nauczyć, jak się właściwie stopuje. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że 230 km pokonałyśmy z pięcioma różnymi kierowcami? Były osobówki, był bus, była nawet ciężarówka (tak, pierwszy raz siedziałam w TIRze, tak, było nas o jedną za dużo - czyt. mnie, siedziałam na łóżku i tak, było super). Tylko że tej naszej ciężarówce skończył się czas na kilkanaście kilometrów przed Suwałkami, więc wylądowałyśmy wieczorem na stacji benzynowej gdzieś pośrodku niczego. I wtedy zdecydowałyśmy się na coś, czego raczej nie lubimy: wypatrzyłyśmy samochód z suwalską rejestracją (a to nie było trudne, bo tam raczej tylko takie były) i zapytałyśmy tankującą go kobietę, czy nie zabrałaby nas do Suwałk. I wiecie co? Zabrała! Tego dnia doszłam do wniosku, że jak się ma plecak i namiot na plecach, to przyciąga się dobrych ludzi.

Wylądowałyśmy w Suwałkach na campingu (polecam, czysto, ładnie, a przede wszystkim bardzo, bardzo tanio). Pogoda była piękna, na niebie żadnej chmury, rozbiłyśmy namiot i zaczęłyśmy się zastanawiać, czy warto przykrywać go tropikiem, przecież zapowiada się pogodna noc. Na całe nasze szczęście po zjedzeniu obfitej kolacji (suchary, pasztet podlaski, takie tam rarytasy) uznałyśmy, że w sumie co nam szkodzi, a nuż widelec łyżka się przyda, a nie chcemy przecież obudzić się w naszym prywatnym zbiorniku wodnym. I jak to w Polsce bywa, o 2 w nocy obudził nas deszcz. Nie, to nie był deszcz. To była ulewa. Ktoś stał nad naszym namiotem i lał wodę z wiader prosto na niego. Do tego grzmoty i wiatr. Lekki wiaterek w sumie, taki, że po 15 minutach już trzymałyśmy jedną ścianę namiotu, bo prawie odlatywałyśmy razem z nim. To był ten moment, w którym zastanawiałyśmy się jak żyć - za późno już na szaleńczy bieg do łazienki, zwłaszcza, że przecież nie zostawimy wszystkich naszych rzeczy na pastwę żywiołu. Przeczekałyśmy, bo co miałyśmy zrobić. Na szczęście burze mają to do siebie, że kiedyś przechodzą, więc ponaciągałyśmy sznurki, odnalazłyśmy zaginione śledzie i poszłyśmy spać, żeby następnego dnia ruszyć dalej na północ.

W Suwałkach prawie jak we Wrocławiu

Co cię nie zabije, to cię wzmocni - rzekł namiot po nocy w Suwałkach

 Dzień II

Nauczone doświadczeniem dnia poprzedniego, kiedy to z każdym kierowcą pokonywałyśmy po ok. 50 km, napisałyśmy niezbyt optymistyczną tabliczkę "Kaunas" (Suwałki - Kowno: 120 km). Przeszłyśmy 5 km z tymi naszymi plecakami i namiotem zmęczonym życiem i stanęłyśmy na wylotówce w stronę Litwy. I jak to zwykle w takich momentach bywa, po jakichś 30 sekundach łapania stopa poczułam nieodpartą potrzebę skorzystania z pobliskich krzaków. No i nie zdążyłam nawet porządnie zniknąć, gdy pojawił się bus. Pobiegłam zapytać dokąd jedzie, zaglądam do środka... A tam pięciu facetów. Kolczyki, tatuaże, takie tam, wygląda spoko. Biegnę więc do Neli krzycząc "Nela, pięciu facetów, jedziemy?" No i pojechałyśmy prosto do... Rygi! Wesołym busem, pasażerowie jechali do pracy na festiwal muzyczny w Rydze, nie nudziłyśmy się w drodze. To w tym busie w prezencie dla nas powstała tabliczka z nazwą "Tallinn". Tym sposobem już drugiego dnia pokonałyśmy za jednym zamachem prawie 400 km i znalazłyśmy się na Łotwie.

Postanowiłyśmy, że w Rydze zostaniemy na noc. Poszłyśmy do hostelu, w którym według internetów miały być wolne miejsca. No i próbujemy się dogadać po angielsko-rosyjsko-polsko-łotewsku. Z tej skomplikowanej rozmowy zrozumiałyśmy tylko, że nie, wolnych miejsc nie ma, ale gdzieś są, taxi, czeka, pod McDonald's, GO GO, spasiba! Do jednej ręki dostałyśmy karteczkę z adresem, a do drugiej dwa euro. Nie do końca wiedząc co się dzieje (moja lingwistyczna dusza nie znosi sytuacji, kiedy NIC NIE ROZUMIE) poszłyśmy do taksówki (na całe szczęście stała tam tylko jedna). Dałyśmy taksówkarzowi kartkę z adresem i ściskając w dłoni 2 euro, zastanawiałyśmy się, czy to aby na pewno wystarczy.

Wystarczyło, po krótkiej podróży, wręczeniu dwóch euro i spasiba, wysiadłyśmy w hmm... Dosyć podejrzanej okolicy. Gdzie się nie obejrzałyśmy sami faceci, co po 8 godzinach spędzonych w busie z pięcioma facetami nie było jakoś specjalnie zachęcające. No ale co zrobimy? Ciemno, okolica podejrzana, nie pozostało nam nic innego jak pod ostrzałem męskich spojrzeń wejść do hostelu. A w hostelu, a to niespodzianka... Sami faceci! Czekałyśmy w recepcji rozglądając się z przerażeniem i wtedy przyszła RECEPCJONISTKA. Kobieta, mówiąca świetnie po angielsku. Wydaje mi się, że wszyscy faceci dookoła usłyszeli, jak odetchnęłyśmy z ulgą. Gdy się meldowałyśmy, z pokoju obok wyszedł chłopak mniej więcej w naszym wieku i powiedział po angielsku coś w stylu "O, autostopowiczki, super!", ale my byłyśmy już zbyt zmęczone tym dniem, żeby odpowiedzieć czymś innym niż szczerym uśmiechem. Dostałyśmy łóżka w pokoju 24-osobowym (w którym oprócz nas były jeszcze dwie kobiety, w tym recepcjonistka, ale przecież męskie towarzystwo to dla nas żadna nowość).

Miałyśmy plan na następny dzień (wstać jak najwcześniej i łapać już do Tallinna, gdzie czekali na nas znajomi Neli), dlatego postanowiłyśmy pospacerować chwilę po nocnej Rydze, wrócić do hostelu i pójść spać o rozsądnej godzinie.
Taaa, dobre plany mają to do siebie, że nie wypalają. Spacerowałyśmy po starym mieście z Hindusem z naszego pokoju, gdy nagle usłyszałyśmy "O, dziewczyny z naszego hostelu!" To był chłopak, który zauważył nas, gdy się meldowałyśmy. Chwilę póżniej już przedstawiałyśmy się pięciu osobom z Holandii, Niemiec i Bułgarii, a po paru minutach wszyscy razem szliśmy na karaoke. Karaoke, później klub, do hostelu wróciliśmy o 5 rano i zamiast iść spać jeszcze przez godzinę siedzieliśmy w kuchni pijąc herbatę, jedząc herbatniki z kajmakiem i rozmawiając. Poszliśmy spać o 6 rano, a dwie godziny później już jedliśmy razem śniadanie (no i dzięki tej nocy w Rydze, dziś kupiłyśmy z Nelą bilety do Holandii).

W Rydze mają wieżę Eiffla

I Pałac Kultury




Dzień III i kolejne

No cóż, długo się zbierałyśmy po tych dwóch godzinach snu, ale w końcu się udało. Tym razem chciałyśmy uniknąć nadmiernego łażenia, więc na wylotówkę w stronę Estonii podjechałyśmy autobusem. Pierwszy kierowca, który się zatrzymał, mówił tylko po łotewsku i rosyjsku, więc średnio się dogadaliśmy i... Wylądowałyśmy parę kilometrów dalej na autostradzie do Tallinna,  w dodatku po złej jej stronie. Nie było tam zupełnie gdzie stanąć nie narażając życia, więc porzucając nasze postanowienie o odpoczynku dla nóg, wróciłyśmy przez las. 7 kilometrów. Dobrze, że po drodze rosły jagody. Gdy doszłyśmy w to samo miejsce, z którego wyruszyłyśmy, zmieniłyśmy "Tallinn" na "Estonia" i już wkrótce dwoma samochodami dojechałyśmy do Tartu. Ogarnęła nas euforia, że jesteśmy w Estonii, udało się! Tylko że Tartu to nadal nie Tallinn, a powoli robił się już wieczór.

Stanęłyśmy więc na drodze z tabliczką "Tallinn" i uśmiechem nr 8 i czekałyśmy.

Czekałyśmy dalej. Stałyśmy przy rondzie. Wiecie ile w Estonii jeździ samochodów?  Z 5 na godzinę może przez to rondo przejeżdżało (a to było wielkie rondo - według Hitchwiki.org: ENORMOUS roundabout). Z tych 5 na godzinę może ze 2 skręciły na Tallinn. Już szukałyśmy miejsca na namiot. Niedaleko był las i w ogóle, ludzi mało, jakaś łąka, cisza, spokój, ptaszki ćwierkają, cud, miód, orzeszki. I wtedy jeden z tych dwóch samochodów się zatrzymał! No i cel został osiągnięty, dotarłyśmy do Tallinna, a tam już czekał na nas obiad, prysznic, łóżka... I odkrywanie Tallinna :D

Tak się łapie stopa w lesie

Gdy pasztet podlaski się skończy







Pamiątka prosto z Estonii









Słówkiem podróży stało się OSOM (znaczy przepraszam, awesome). Wszystko było OSOM!
A piosenką podróży...

OSOM!

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz