Czy ktoś tu jeszcze pamięta Helgę? Ja już trochę o niej zapomniałam przez ostatni rok. Wpisy z zeszłego lata wciąż czekają na lepsze czasy, ale mam nadzieję, że do nich wrócę. Na razie nadszedł dobry czas na blogowanie. Moja praca magisterska ma już calutki rozdział, więc powiedziałam jej, że jest już dużą dziewczynką i może sama o siebie zadbać. Sprawdzę za kilka tygodni, jak jej idzie dorastanie.
KWIECIEŃ 2018 - POZNAŃ
To nie był spontaniczny wypad. Nie było łatwo się zebrać, przecież Nela studiuje tam dopiero od trzech lat, a ja musiałam dojechać aż z Warszawy! To prawdziwe logistyczne wyzwanie, wydaje mi się, że łatwiej bylo zorganizować wyjazd na pół roku do Chorwacji, czy autostop do Estonii. Jednak w końcu udało mi się podjąć jedną z najbardziej szalonych decyzji w moim życiu - wsiadłam w pociąg i pojechałam. Tym sposobem w sobotni późny wieczór zamiast tańców, hulańców i swawoli były PKP, nuda i kontrola bilecików. No i oczywiście zapach pociągowej toalety. Tym razem ŁADNY.
Tak właśnie odurzona fiołkami z toalety wysiadłam na dworcu w Poznaniu, bez mapy, ani pojęcia, gdzie jestem, bo przecież Nela mnie oprowadzi, a tam, na tym dworcu... Neli nie było. I stałam sobie trzęsąc się z zimna, bo przecież miało być ciepło, bo to wiosna, prawie maj, bzy kwitną, a ptaszki ćwierkają. Bzy faktycznie kwitły, prawie maj też był, ale żadne ptaszki nie ćwierkały. Na szczęście zanim całkowicie odmroziłam sobie kończyny, na dworzec dotarli Nela i Spółka i można było w końcu iść na jedzenie. Najedzona mogłam zacząć odkrywać Poznań. Był tylko jeden problem - słońce już dawno zaszło. Na rowerach pojechałyśmy w kilka miejsc, których pewnie bym teraz nie poznała, bo widziałam je tylko pod osłoną nocy, no ale odhaczone, to odhaczone.
Następnego dnia na szczęście już było jasno, więc nawet coś zobaczyłam. Czasu miałam niewiele, ale Nela tak to wszystko sprytnie zorganizowała, że zobaczyłam wszystko, co najważniejsze (chyba, bo w sumie całkowicie jej zaufałam jako mojemu przewodnikowi i w ogóle nie przygotowałam się do tej wycieczki). Udało się nawet kupić zapas rogali świętomarcińskich. Zapas niestety rozpłynął się w powietrzu po kilku godzinach od mojego powrotu do domu, podejrzewam, że krasnoludki go zjadły.
Byłyśmy nawet na Poznańskim Festiwalu Nauki i Sztuki, a zaprowadziły nas tam dźwięki piosenki Gorana Bregovića wydobywające się z dziedzińca poznańskiej fary. Tak nas to zaintrygowało, że aż zostałyśmy tam chwilę i wysłuchałyśmy jeszcze, jak filtruje się wodę, która trafia do poznańskich kranów. Niestety kolejnych ciekawostek nie było, bo spieszyłyśmy się przecież na gwóźdź programu, czyli pełen emocji występ dwóch koziołków. Dawno już nie widziałam nic tak urzekającego. Dodatkową atrakcją były balony z helem, które co chwilę komuś uciekały z ręki.
Poza tymi wszystkimi podstawowymi zabytkami, które zobaczycie na zdjęciach, to Poznań kojarzy mi się z jedzeniem. To nie jest żadna nowość, że z Nelą się dużo je, ale w ciągu tej niecałej doby przytyłam chyba ze 150 kg. Jak wracałam, to czułam, jak podłoga pociągu ugina się pod moim ciężarem.
Powrót to temat na inną opowieść. Cała wyprawa była zorganizowana bardzo spontanicznie, więc nie załapałam się na miejsce siedzące w pociągu. Chociaż nie, skłamałam. Miejsce siedzące było. Na podłodze. Przy toalecie. Jak myślicie, czy w drodze powrotnej też pachniała fiołkami? Dodajcie do tego półgodzinne opóźnienie i duchotę. Ta podróż zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych w moim życiu. A do tej pory bardzo lubiłam jeździć pociągami.
Żeby nie zostawiać Was z niemiłym wspomnieniem odoru z toalety pociągu, na koniec zostawiam Was z (jak zwykle pięknymi) zdjęciami ze słonecznego, ładnego i bardzo przyjaznego Poznania, który w końcu miałam okazję poznać.